Wymiana Polsko - Niemiecka 2016

 W dniach 9 - 14 maja brałam udział w wymianie uczniów ze szkoły polskiej i niemieckiej. 
Ale zacznijmy od początku. Miałam jechać na tą wymianę już rok temu, ale ponieważ miałam wycieczkę szkolną do Włoch zrezygnowałam. W tym roku sprawy się nieco pokomplikowały. Razem z siostrą miałyśmy w planach jechać na Słowację na Inter Camp, jednak nie zakwalifikowaliśmy się. Spytałam się nauczycielki czy są jeszcze wolne miejsca. Przyszłam do niej dosłownie w ostatnim momencie, ponieważ tego samego dnia miała robić listę uczestników. Ostatecznie moje imię i nazwisko się tam znalazło z czego niesamowicie się cieszyłam.
 Mniej więcej miesiąc przed wymianą dostałam numer komórkowy i maila do dziewczyny, która miała do mnie przyjechać. Kontaktowałyśmy się za pomocą aplikacji WhatsApp. Później jeszcze wymieniłyśmy się social mediami: Instagram' em i snapchat' em. Dosyć dużo pisałyśmy, przynajmniej raz w tygodniu. Może jedni powiedzą, że takie pisanie było bez sensu. Ja jednak uważam, że zebrałam parę przydatnych informacji o tej dziewczynie. Dowiedziałam się, że nie je wieprzowiny i ogólnie niezbyt przepada za mięsem, była to bardzo przydatna informacja.
 Pierwszego dnia panowało duże zamieszanie. W ostatniej chwili okazało się, że jedziemy na lotnisko, w autokarze prawie zapomnieliśmy o dwóch dziewczynach. Na miejscu czekaliśmy z balonami, na których były imiona naszych Niemców.
Później wróciliśmy do szkoły, gdzie mieliśmy gry integracyjne. 
Były one zabawne (jak to zawsze). Później rozeszliśmy się do domów.
Pierwsza noc była niezręczna. Razem z Irem (dziewczyną, która do mnie przyjechała) poszłyśmy na krótki spacer i lody. Pokazałam jej ujście Wisły i pobliski prom do Mikoszewa.
 Następnego dnia mieliśmy grę miejską po Gdańsku. Raczej nie podobała się ona nikomu, Niemcy nic nie wiedzieli o naszym mieście, a bieganie za Polakami po uliczkach od zabytku do zabytku było zwyczajnie nudne.



Później poszliśmy na kręgle. Była to kolejna okazja do integracji. Coś luźnego, ale jednocześnie coś co nie rozleniwiało, ponieważ człowiek się ruszał.
Po drobnej rozrywce i kilku soczkach mieliśmy czas wolny. Grzechem było by nie pójście do Galerii Bałtyckiej. Tam udaliśmy się na wielkie zakupy które trwały trochę ponad dwie godziny. W tym czasie kupiłam sobie kapelusz, o którym zawsze marzyłam, bubble tea, zeszyt z przekładkami do bloga i mnóstwo kopert.
Wróciliśmy do domu około 21 zmęczeni.
 Środa była chyba najbardziej męcząca. Jak zwykle musiałyśmy wstać o 6:00, pod szkołą byłyśmy chwilę przed 8:00, gzie czekał na nas autokar i wielkie skrzynki z prowiantem. Tak, jechaliśmy na wielką wycieczkę. Konkretnie wybraliśmy się do Łeby.



Jazda na miejsce trwała ponad dwie godziny. na miejscu byliśmy mniej więcej o 10:30. Następnie szliśmy, szliśmy i szliśmy, konkretnie 6 kilometrów (w jedną stronę). Doszliśmy na miejsce około 12:00. Tam siedzieliśmy, robiliśmy zdjęcia lub leżeliśmy i spaliśmy - wszystko dla każdego. Po dwóch godzinach zaczęliśmy się zbierać, a ponieważ musieliśmy czekać na autokar poszliśmy na lody.
Chwilę przed 18:00 byliśmy pod szkołą, skąd pojechałyśmy prosto do domu, prawie. Zaszłyśmy do galerii, żeby coś przekąsić.
 Czwartek był równie luźny jak wtorek. Z samego rana poszliśmy do centrum Hewelianum, gdzie obeszliśmy jedną wystawę "Dookoła Świata". Po niej mieliśmy warsztaty, gdzie pani pokazywała nam różne doświadczenia fizyczne, było przy tym mnóstwo śmiechu. Później zwiedzaliśmy forty napoleońskie po czym poszliśmy na Górę Gradową - punkt widokowy, z którego widać cały Gdańsk Główny i jeszcze więcej.



Następnie był czas wolny, siedzieliśmy w różnych grupkach , rozmawialiśmy, jedliśmy i piliśmy. Poszliśmy na obiad do szkoły koło południa.
Już trochę zmęczeni powędrowaliśmy do Centrum Solidarności. Każdy dostał słuchawki i coś co mi przypominało wielki telefon. Każdy włączył swój narodowy język i zaczęło się chodzenie po salach. Mieliśmy mniej więcej półtorej godziny. Co prawda byłam tam już wiele razu, ale nigdy z przewodnikiem czy właśnie takim zestawem do słuchania. Dowiedziałam się czegoś nowego, podczas tego doświadczenia działał mi słuch i wzrok.
Później znowu mieliśmy mnóstwo czasu wolnego, który wykorzystaliśmy na wyjazd do Sopotu.
Niemcy mieszkali w takiej części kraju, że nie mieli zbyt częstej styczności z morzem, paru z nich nawet nigdy go nie widziało. Z biletami było małe zamieszanie, ale ostatecznie pojechaliśmy i o 17:45 byliśmy na plaży.
Niestety było mnóstwo glonów, które śmierdziały, ale i to nas nie powstrzymało od wchodzenie do wody.
Poszliśmy na lody lub zwiedzaliśmy małe sklepiki. O 19:40 zbieraliśmy się z powrotem do Gdańska. Stamtąd do domu.





 Ostatni dzień minął również niezbyt intensywnie. Z samego rana mieliśmy projekt "2gether4more", podczas którego przemalowaliśmy ławki w parku. Co mnie zmartwiło miały wyglądać tak zwyczajnie. Liczyłam na to, że będziemy mogli pomalować je w różne wzroki, chociaż by w łatki dalmatyńczyka. Niestety tylko je wyczyściliśmy i pociągnęliśmy je brązowym. Później poszliśmy na mały spacer i do szkoły na obiad. Zaraz po nim poszliśmy do sali kuchennej, żeby przygotować jedzenie na wieczorowe ognisko.
Nasza grupa dostała koreczki, były jeszcze do przygotowania: tortillki dwa rodzaje i sałatki również dwa rodzaje.
I znowu czas wolny, podczas którego znowu pojechaliśmy, gdzie? Do Galerii Bałtyckiej. Tam z Irem poszłam do super-marketu, gdzie kupiła sobie słodycze, których u niej nie ma.
Większą grupka pojechaliśmy do Parku Regana, gdzie już czekały na nas panie, rozpalone ognisko, koce na trawie pod drzewami i jedzenie!
Rzucaliśmy sobie frisbee, potem graliśmy w ziemniaka, a na koniec nauczyliśmy grać Niemców w "onse madonse", nasze podwórkowe gry bardzo im się spodobały, szczególnie ta ostatnia.
Razem z Irem zbierałyśmy się trochę wcześniej ze względu na dojazd (mieszkam na obrzeżach Gdańska). W domu moja nowa koleżanka pakowała się, a ja w między czasie dałam jej mały podarunek: delfinka z bursztynem i cukierki (nie takie zwykłe tylko prosto ze Śląska!).
 Ostatni dzień był najsmutniejszym dniem. Za to mogłyśmy odrobinkę dłużej pospać. Zjadłyśmy porządne śniadanie i pojechałyśmy na lotnisko.
Było dużo płaczu i uścisków. Jednak to co ścisnęło moje serce to to, gry jedna dziewczyna rozpłakała się w moich ramionach, aż po prostu chciało się wejść do jej walizki o polecieć z nią.
Coś się kończy i coś się zaczyna, mogło by się wydawać, że to był koniec, ale ja wiem, że to był dopiero początek, początek mojej przygody z angielskim, początek nowych znajomości, początek czegoś wielkiego!


Do zobaczenia!

1 komentarz:

Copyright © 2016 Filozofie do kotleta... , Blogger